Absolwent szkoły technicznej we Lwowie. Do Stalowej Woli przyjechał w kwietniu 1939 roku z rodziną. Wcześniej pracował w prywatnym młynie Marii Jaroszyńskiej w miejscowości Malczyce k. Lwowa. W Stalowej Woli pracował najpierw na wydziale obróbki mechanicznej Zakładów Południowych, w czasie wojny jako nauczyciel zawodu w gimnazjum przemysłowym w Stalowej Woli (frezarki, tokarki). Mieszkał początkowo na Pławie u Stecowej, w czasie wojny w baraku 6 m. 5 na ul. Kolejowej.
Żona:
Jadwiga z d. Kurowska, ur. 20.02.1914 Skarżysko-Kamienna, zm. 20.07.1994, Stalowa Wola
Dzieci:
Ryszard (1934-1944), Stanisław (ur. 1936), Irena Szatmari (ur. 1944).
Kategorie:
pionierzy Stalowej Woli z lat 1937-1939
pracownicy Zakładów Południowych / Huty Stalowa Wola
pracownicy szkolnictwa zawodowego w Stalowej Woli
przybysze z regionu Lwowa
pochowani w Stalowej Woli w Stalowej Woli
Rodzice moi przyjechali do Stalowej Woli spod Lwowa, ojciec po ukończeniu szkoły technicznej we Lwowie pracował w młynie w miejscowości Malczyce (znał się na urządzeniach młyńskich, bo dziadkowie mieli młyn wodny w Suchowoli pod Lwowem). Mama pochodziła ze Skarżyska. Rodzice poznali się na weselu swojego rodzeństwa (brat taty poślubił siostrę mamy). Pobrali się w roku 1932 i zamieszkali pod Lwowem. Do Stalowej Woli przybyli przed wojną, a stało się to dzięki właścicielce młyna w Malczycach, pani Marii Jaroszyńskiej. Ona przed wojną przeczuwała zagrożenie dla Polaków na tych terenach, zwłaszcza po roku 1936, gdy władze ZSRR wywoziły na Sybir Polaków z Ukrainy. Poradziła Janowi, by poszukał pracy w powstających Zakładach Południowych i tam się przeniósł z żoną i dziećmi.
Ojciec wsiadł na rower i wraz z moim chrzestnym, Janem Krzysiem, pojechali do Stalowej Woli. Zajechali w ten sam dzień. Przejeżdżając przez jedną z ulic (dziś ks. Skoczyńskiego), zobaczyli stojący przed willą samochód z otwartą maską – kierowca próbował coś naprawić, ale mu nie szło. Ojciec zapytał, co się stało i zaoferował pomoc. Szybko uruchomił auto. W tym momencie z willi wyszedł dyrektor i zapytał, co się dzieje. Kierowca wyjaśnił, że miał problem, ale panowie mu pomogli. – A kim wy jesteście i co tu robicie? – zapytał ich dyrektor. Ojciec odpowiedział, że przyjechali szukać pracy. Dyrektor z miejsca napisał na kartce polecenie przyjęcia ich do zakładów. Po tygodniu ojciec sprowadził do Stalowej Woli rodzinę.
Ojciec podjął pracę na wydziale obróbki mechanicznej. Wraz z rodziną zamieszkał na Pławie, wynajmował kwaterę w domu pani Stecowej. Było nas wtedy czworo: rodzice, starszy ode mnie o dwa lata brat Ryszard (urodzony w 1934 r.) i ja. Mama prowadziła na Pławie sklepik z artykułami szkolnymi i słodyczami. Była osobą zaradną, obdarzoną zdolnościami plastycznymi, umiała też szyć, co przydało się w czasie okupacji, gdy utrzymywała rodzinę, przerabiając ludziom ubrania.
W czasie okupacji ojciec pracował w przyzakładowej Zawodowej Szkole Przemysłowej, prowadzonej przez Niemców, kształcącej w zawodach frezera, ślusarza oraz tokarza. Polskim kierownikiem szkoły Niemcy mianowali inż. Aleksandra Uklańskiego, który bardzo dobrze zna język niemiecki. Ojciec uczył zawodu tokarza i frezera.
Ojciec trzymał się z daleka od polityki, ale jego dewizą były trzy słowa: Bóg, Honor, Ojczyzna – i to wpoił także dzieciom. Przyjaźnił się z księdzem Skoczyńskim. Pomagał przy wznoszeniu kościoła św. Floriana. Oprócz niewidocznej, ciężkiej pracy fizycznej, widoczny ślad jego ręki przetrwał w tym kościele do dzisiaj – metalowe numery stacji Drogi Krzyżowej właśnie on wykonał. Zrobił także srebrny krzyż na ołtarz – zorganizował wśród znajomych zbiórkę przedwojennych srebrnych monet, potem z pomocą jednego zakonnika z klasztoru przetopił je i z tego metalu wykonał krzyż. Ksiądz Skoczyński po wojnie przestrzegał ojca przed nową władzą. Ojciec bowiem zajął się remontowaniem młynów w okolicy Sandomierza, które chciał potem uruchomić i prowadzić.
Ksiądz obawiał się, że władza mu zabierze to wszystko i odradzał zajmowanie się tymi pracami. I rzeczywiście tak się stało. Praca i pieniądze włożone przez ojca w to przedsięwzięcie przepadły.
Podczas okupacji dostaliśmy mieszkanie w baraku przy ulicy Kolejowej (dziś Kwiatkowskiego). Ulica biegła wzdłuż bocznicy torów, wiodących do Zakładów. Dzieci z baraków często bawiły się przy torach, zwłaszcza że można było czasem zdobyć coś ciekawego do zabawy ze złomu, jaki woziły do huty pociągi. Tak było też tego dnia w marcu 1944 roku. Brat zauważył na jednym z wagonów rafkę od roweru. Pocałował mnie i powiedział: Stasiu, przyniosę ci koło. Wskoczył na wagon, a wtedy robotnicy zauważyli go i zaczęli krzyczeć, żeby zszedł z wagonu. Rysiu zeskoczył na miejsce, gdzie była zwieziona szlaka, do podwyższenia peronu, ale jeszcze nie utwardzona. Kiedy brat skoczył, szlaka obsunęła się i chłopiec dostał się pod koła pociągu. Zginął na miejscu. Pobiegłem do mamy, jeszcze wierzyłem, że jako krawcowa jakoś Rysia pozszywa i przywróci do życia…
A rowerowe koło… towarzyszyło mi jeszcze w późniejszym życiu. Byłem w sekcji kolarskiej, osiągałem niezłe wyniki, ze Stalowej przeszedłem do Floty Gdynia… Ale to już inna historia.