Znani ludzie ze Stalowej Woli

Wacław Górski

ur. 16.12.1907 roku w Żabnie
zm. 03.06.1992 w Stalowej Woli

nauczyciel, organizator szkolnictwa w Stalowej Woli, żołnierz AK

Do Stalowej Woli przyjechał w 1938 r., gdzie przez władze oświatowe został skierowany do organizacji szkoły powszechnej, która rozpoczęła działalność 17 września 1938 r.; Górski został jej kierownikiem.

 

Urodził się 16 grudnia 1907 roku w Żabnie (pow. Tarnobrzeski) jako najstarszy z rodzeństwa

Rodzice: Jan i Anna z domu Krawczyk; ojciec był murarzem

Rodzeństwo:  dwóch braci zmarłych w dzieciństwie oraz brat Tadeusz i siostra Monika (po mężu Miller)

Żona: Helena z d. Lewkowicz, nauczycielka

Dzieci: Anna primo voto Grębska, secundo voto Golińska (1932-1999) lekarka; Maria Pawlik (ur. 1935) lekarka; Zofia (1942-1987)

 

Szkołę podstawową ukończył w Żabnie w 1920 r., kontynuował naukę w Seminarium Nauczycielskim w Rudniku n. Sanem, gdzie uzyskał maturę w 1927 roku.

Swoją pierwszą pracę w zawodzie nauczyciela rozpoczął 1 grudnia 1929 r. w szkole powszechnej w Woli Węgierskiej w powiecie jarosławskim. Od 1 października 1930 do sierpnia 1931 uczył w szkole powszechnej w Jarosławiu. W sierpniu 1931 r. ożenił się i przeniósł się do Pruchnika. W 1935 r. został kierownikiem pięcioklasowej szkoły powszechnej w Wiązownicy pow. jarosławski.

W trakcie pracy nauczycielskiej doskonalił swoje kwalifikacje. W 1938 ukończył Państwowy Instytut Nauczycielski w Warszawie, a jego praca dyplomowa, pt. „Analiza psychologiczna wspomnień z wczesnego dzieciństwa” została wydrukowana w „Ruchu Pedagogicznym”. W tym czasie otworzyła się przed Wacławem Górskim perspektywa pracy naukowej pod kierunkiem Floriana Znanieckiego. Jednak decyzją władz oświatowych został przeniesiony do powstającego Centralnego Okręgu Przemysłowego z zadaniem organizowania szkoły powszechnej w Stalowej Woli. Szkoła rozpoczęła działalność 17 września 1938 roku, a Górski został jej kierownikiem. Następny rok szkolny zaczął się wraz z wojną. Niemcy wkroczyli do Stalowej Woli 14 września, nauka rozpoczęła się 14 października, w okrojonym zakresie. 6 listopada pod pozorem konferencji Niemcy ściągnęli nauczycieli z całego powiatu do Niska i aresztowali większość z nich: 33 mężczyzn i 15 kobiet. Aresztowania nie objęły nauczycieli pochodzenia ukraińskiego, oszczędzono też matki małych dzieci. Wraz z innymi znalazł się w więzieniu na zamku rzeszowskim. Tam, w więzieniu nauczyciele porozumieli się i ustalili, że rozpoczną tajne nauczanie. Wacław Górski był jednym z głównych organizatorów tajnego nauczania na poziomie szkoły podstawowej. W zakresie szkoły powszechnej w tajnych kompletach uczestniczyło ok. 400 stalowowolskich dzieci. G. ponadto w Armii Krajowej pełnił funkcję rezydenta wywiadu strategicznego. Niemcy wpadli na jego trop w 1944 r., ale zatrzymali tylko na krótko jego żonę, on sam uszedł i ukrywał się do końca wojny. Po wojnie nadal pełnił funkcję kierownika szkoły w Stalowej Woli, uczestniczył w organizowaniu szkolnictwa i kształceniu nauczycieli w powiecie niżańskim, udzielał się w ZNP.

W latach 1945-47 sprawował mandat radnego w Miejskiej Radzie Narodowej w Stalowej Woli. Z jego inicjatywy po wojnie nie powrócono w Stalowej Woli do literowych nazw ulic, nadając im nowe na sesji dnia 17 kwietnia 1945.

W 1947 został aresztowany przez UB i oskarżony o przynależność do tajnej organizacji Wolność i Niezawisłość. Skazany w 1948 na 8 lat więzienia. Po trzech latach pobytu w więzieniach wyszedł na wolność. Nie mógł pracować jako nauczyciel, więc zatrudnił się jako robotnik w Hucie Stalowa Wola, potem w Elektrowni. Powrócił do szkolnictwa oficjalnie, na prośbę Miejskiej Rady Narodowej w 1956 roku.

Uczył w liceum dla pracujących. Zaangażował się w zbieranie i opracowywanie materiałów dotyczących historii szkolnictwa w okresie okupacji.

Gdy przechodził, np. w czasie przerwy w szkole korytarzem, młodzież odruchowo wyciszała się. Z czego wynikał ten respekt, autorytet – nie wiem. Na pewno nie z powodu kar, bo nie pamiętam, aby je stosował. Potrafił bawić się z młodzieżą. Pamiętam, jak w czasie wakacji grał z nami w piłkę nożną (jako bramkarz) oraz popularną wówczas grę w dwa ognie – wspominał jeden z jego uczniów, Zbigniew Paszkiewicz.

W 1962 uzyskał dyplom magistra pedagogiki na Uniwersytecie Warszawskim. Planował pisanie pracy doktorskiej pod kierunkiem prof. W. Szewczuka. Pracował w poradniach psychologicznych w Rzeszowie, Stalowej Woli, Leżajsku, Nisku.

W 1974 przeszedł na emeryturę. W 1980 roku G. uczestniczył w organizowaniu Klubu Inteligencji Katolickiej w Stalowej Woli, którego został prezesem. Brał udział w tej roli w pracach komitetu założycielskiego stalowowolskiej filii KUL. W 1991 roku wyrokiem sądu Warszawskiego Okręgu Wojskowego unieważniono wyrok Wojskowego Sądu Rejonowego w Rzeszowie z 1948 roku, w wyniku czego Wacław Górski został zrehabilitowany.

Zmarł 6 czerwca 1992 r. Pochowany został na cmentarzu w Stalowej Woli.

Dnia 20 lutego 2004 roku Publiczna Szkoła Podstawowa nr 1 w Stalowej Woli przyjęła imię Wacława Górskiego. W budynku umieszczono tablicę pamiątkową, poświęconą patronowi szkoły, o treści:

Wacław Górski 1907-1992. Wybitny pedagog i wychowawca wielu pokoleń dzieci
i młodzieży. Żołnierz Armii Krajowej, nauczyciel tajnego nauczania, pierwszy kierownik
szkoły nr 1. Dzięki zaangażowaniu i wielkiej miłości do swojej pracy pozostał w pamięci
i sercach mieszkańców naszego miasta. Stalowa Wola 05.06.2004.

Autorem projektu tablicy jest stalowowolski artysta, Krzysztof Czerwiak.

Również w roku 2004 ukazała się powieść, której jeden z bohaterów ma cechy Wacława Górskiego. Oto szkic do literackiego jego portretu, uchwycony przez wnuczkę w czasie, gdy był już na emeryturze:
Po obiedzie dziadek udawał się do swego gabinetu. Stosy książek na biurku, arkuszy papieru, pudełko ze starymi piórami wiecznymi, szkłem powiększającym, tudzież lornetka z czasów wojny – świadczyły, że dziadek zajmuje się czymś bardzo ważnym. Dziadek wiedział wszystko. Sprawdziłam to – odpowiadał na każde moje pytanie. To nic, że czasami zbaczał z tematu, robił to z wdziękiem – a ja byłam tak bardzo szczęśliwa, mogąc go słuchać! Angażował się głęboko w omawianą sprawę, wtrącał cytaty, deklamował wiersze, których mnóstwo znał na pamięć, wypowiadał uwagi w języku niemieckim – po  czym pilnie mi się przypatrywał, sprawdzając czy zrozumiałam, co do mnie powiedział.

Drukuj
Drukuj bez zdjęć
drzewo9

Zdjęcia

Wspomnienia

Nie mam łatwych dni, ale…

Zapach sosny zawsze kojarzy mi się z dzieciństwem i wakacjami. Także zapach rzeki o zmierzchu, słodkawy i troszkę zalatujący zgnilizną – gdy, zdyszana, wracałam do domu ze spaceru z psem Kirusem. We wspomnieniach widzę wał rzeczny, po jego prawej stronie rosną dzikie śliwy renklody, nieprawdopodobnie słodkie choć nieco robaczywe. Dziś nie wiem czy to był wał czy może po prostu zwykła polna droga; w mojej wyobraźni jest to zawsze wał. Skręcałam w prawo, w kierunku domu, wspinałam się na jakąś skarpę – rosły na niej cztery ogromne sosny – i dobiegałam do furtki. Na drzwiach wejściowych wisiała srebrna tabliczka, a na niej wyryte były wdzięcznie powyginane litery zapuszczone czarną farbą – HELENA I WACŁAW GÓRSCY (Zawsze miałam skłonności do – jak to dziadek określał – „demolowania” różnych rzeczy, korciło mnie żeby tę czarną farbę wydłubać gwoździem, co też w końcu uczyniłam. Wydawało mi się, że tabliczka dzięki temu stała się ładniejsza. Dziadzio – było to dla niego charakterystyczne – nic nie powiedział, po prostu wziął pędzelek i pomalował litery na nowo).

Dom na ulicy Krzywej w Stalowej Woli był ostatnim miejscem, w którym dziadkowie mieszkali. Wprowadzili się do niego pod koniec lat sześćdziesiątych. Wcześniejsze wakacje spędzałam w ich mieszkaniu przy ulicy Wolności. Pamiętam dwa duże pokoje (był też trzeci pokój, ale tam nie wolno było zaglądać, mieszkała w nim sublokatorka „z przydziału”), duże dwudzielne oszklone drzwi z mosiężnymi klamkami i pianino, którego nie wolno było otwierać, czasami grała na nim mama. Przed przeprowadzką na Krzywą pianino zostało sprzedane, ku mojemu wielkiemu żalowi – od zawsze marzyłam o nauce gry na fortepianie. Mama moja jednak twierdziła, że dla niej gra była katorgą i nie chce w ogóle o tym słyszeć. Dziadek powiedział wtedy „Ewuniu, kiedyś sama sobie kupisz pianino i nauczysz się na nim grać. Mój przyjaciel, doktor Szurek, zaczął się uczyć gry na fortepianie w wieku 42 lat!”. Pomyślałam sobie wtedy, że babcia ma rację mówiąc, że dziadek zawsze buja w obłokach i jest daleko od rzeczywistości. O czym on w ogóle mówi! W tak głębokiej starości zaczynać naukę! Lecz chyba jednak jestem jego nieodrodną wnuczką; opanowałam grę na fortepianie w wieku 50 lat i dzisiaj gram Bacha i łatwiejsze utwory Szopena.

W kuchni były dwa stoły – na jednym się jadło, na drugim był warsztat dziadzia – młotki, śrubokręty, imadło… Pamiętam, że któregoś dnia dziadek pozbijał z deseczek kasetkę, postawiono ją na kredensie i babcia oznajmiła, że będą do niej zbierane pieniądze na budowę domu! Kasetka była nieduża, pieniądze więc chyba wciąż z niej wypływały… Naprzeciwko bloku przy ulicy Wolności był budynek z napisem, który mnie fascynował – „Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!” Domyślałam się, że proletariusze to jacyś ludzie a skoro mają się łączyć to chodzi zapewne o to, żeby złapali się za ręce i opasali w ten sposób kulę ziemską; musiało być ich mnóstwo, skoro pochodzili ze wszystkich krajów! Nawet dziś jak myślę o tym napisie, to widzę oczami wyobraźni ciasno ustawionych wzdłuż równika ludzi, jeden przy drugim, wszyscy trzymają się za ręce, głowa skierowana na północ, nogi na południe… W tym budynku była mleczarnia, chodziło się tam z bańką na mleko; oraz piekarnia. Po chleb jeździło się jednak najczęściej do Pława; chleb tam kupiony miał smak niepowtarzalny, wielki gorący bochen kroiło się na starej, masywnej, przedwojennej krajalnicy; czasami można było w nim znaleźć guzik! Dziadek często sprawdzał, jak chleb jest położony – jeżeli leżał na stole wypukłą stroną w dół, gniewnym ruchem odwracał go do góry. „Ale dlaczego!?” – zapytałam kiedyś. „Z szacunku dla chleba”– odpowiedział krótko.

Kiedyś z kuzynką Agatą zostałyśmy wysłane do piekarni po bułki. „A jakie mamy kupić, dziadziu?”– pytałyśmy. Przeważnie miały to być grahamki. Ale kiedyś, zupełnie poważnie zostałyśmy poproszone o zakupienie bułek „abstrakcyjnych”. I pani nam takie bułki sprzedała! Widocznie wiedziała, że jesteśmy wnuczkami profesora Górskiego, człowieka o dość wyrafinowanym poczuciu humoru. Dziadzio zresztą uwielbiał przekręcać różne słowa i trzeba było uważać, żeby w sklepie nie poprosić o podanie dwóch czekoladów i trzech ciastków; co nie zawsze się zresztą udawało. Babcia strofowała męża za niecne żarty, a on udawał, że nie wie o co chodzi. Dziadzio uwielbiał fotografować; mam mnóstwo zdjęć zrobionych przez niego – począwszy od pierwszych chwil mego życia – w ich mieszkaniu spędziłam kilka miesięcy po narodzinach – aż do czasu gdy nastąpiła przeprowadzka na ul. Krzywą. Zdjęcie z babcią, trzymającą mnie na rękach przed owym fascynującym mnie później hasłem o proletariuszach; z moim ojcem w samochodzie marki Syrenka; zdjęcie w piaskownicy z koleżanką z bloku Hanką Wojas, córką doktora Wojasa; na huśtawce na placu zabaw…

Pamiętam pana, który przychodził do dziadzia dość często; zajmowali się wspólnie fotografowaniem i wywoływaniem zdjęć w dość prymitywnej ciemni urządzonej w mieszkaniu; dziadek wyrażał się o nim z dużym szacunkiem. Wiele lat później przeczytałam w dokumentach z „teczki Wacława Górskiego” założonej przez UB, że ten właśnie pan donosił na dziadka komunistom.

Z mieszkania na Wolności pamiętam też hula-hoop; nie wiem czy dzisiejsze dzieci znają tę zabawę, która polegała na kręceniu tułowiem i utrzymywaniu na biodrach, ciągle poruszającej się, drewnianej obręczy. Trudna sztuka, mistrzynią w hulahopowaniu była młodsza siostra mojej mamy, Zosia. Pamiętam też wiszący w łazience pas do ostrzenia brzytwy; dziadek, pracując także wieczorami, golił się często dwa razy dziennie. Pamiętam jak znienacka wyskakiwał z łazienki i gonił nas, dzieci, z namydlonym pędzlem a my, piszcząc uciekałyśmy przed nim. Dom na Krzywej pamiętam znacznie lepiej, miałam chyba jedenaście lat jak przyjechałam tam pierwszy raz na wakacje.

Był późny wieczór, dom pachniał świeżością; w kuchni smażyły się pierogi ruskie, jedyne w swoim rodzaju, nigdy już tak dobrych pierogów nie jadłam; na kuchennym stole stała ogromna miska z przepięknymi truskawkami. Czerwone truskawki na tle niebieskiej ściany, na której wisiał obrazek przedstawiający koguta, uśmiechnięta, szczęśliwa babcia przy stole… Tyle już lat minęło a ja tę scenę widzę tak wyraźnie, jak gdyby to było wczoraj. Po chwili radość została nieco zmącona, albowiem okazało się, że w pociągu, którym przyjechałam, zostały zamienione walizki i zostałam „w tym co na sobie”, z tekturową walizką pełną męskich ubrań. Operatywność dziadzia ujawniła się w całej krasie – po dwóch dniach odzyskałam swoje rzeczy; a trzeba wiedzieć, że w domu nie było telefonu, samochodu i oczywiście Internetu również. Dużo później, gdy mieszkałam już w Krakowie – pisywał do nas z prośbą o kupienie jakiejś potrzebnej rzeczy, części do samochodu czy pralki, doskonale orientując się, dokąd należy się udać, znał adresy, ceny itd. … Czasami, wiedząc, że dana rzecz jest nieosiągalna prosił o jej zakupienie w Pewexie, za „krajową walutę zwaną dolarem…”.

Wakacje to było ciągłe poszukiwanie przygód, zabawy w Indian; przerzucanie się promem na drugi brzeg Sanu, polewanie się wodą z węża ogrodowego w upalne dni oraz wychodzenie po drabince przymocowanej do tylnej ściany domu na dach pokryty papą. Używając lornetki dziadzia, można było z dachu obserwować całą okolicę. Kiedyś wybraliśmy się z moim – wtedy pięcioletnim – bratem, jak zwykle – na dach. Ja stałam już na krawędzi dachu i poganiałam Tomka, który właśnie mozolnie się wspinał po drabince. Naraz zobaczyłam wysoką postać dziadka biegnącą od strony ulicy Żwirki i Wigury, machającą rękami i wykrzykującą coś do nas. Na wszelki wypadek zeszliśmy z dachu, okazało się, że dziadek był bliski apopleksji. Proceder wychodzenia na dach uprawialiśmy oczywiście nadal, tylko już trochę ostrożniej.

Babcia usiłowała nieco nas utemperować; zlecała różne prace ogrodowe; niektóre nawet bywały opłacane – jeden grosz za jedną zebraną stonkę ziemniaczaną; często też grywała z nami w karty, w „tysiąca” albo „remika”. Ale to chyba była jedyna rozrywka, na którą sobie pozwalała. Praca była całym jej życiem. Doskonale utrzymany ogród, niezliczone ilości słoików z przetworami, szycie i misterne cerowanie bielizny; codziennie obiad z dwóch dań, pieczenie pączków i rogalików z nadzieniem różanym… Hodowała róże w ogrodzie, niezwykle bujne, purpurowe – przechodnie na ulicy Krzywej często zatrzymywali się, aby je podziwiać. Pamiętam też nieśmiertelniki i bukiety z nich zrobione, które dawała nam, gdy wyjeżdżaliśmy do domu. Przez cały rok można było pamiętać o niej, patrząc na wysuszone kwiaty o błyszczących fioletowych i pomarańczowych płatkach; aż do następnych wakacji.

Latem, na stole pojawiała się ogromna płachta z jakimiś rubrykami, które babcia pracowicie wypełniała drobnym drukiem, w jednej ręce trzymając ołówek, w drugiej gumkę. Był to podział godzin, który układała dla szkoły, gdzie kiedyś była nauczycielką, było to trudne i wyczerpujące zajęcie. Kiedyś nieopatrznie przyznałam się do zalecenia otrzymanego od nauczycielki matematyki – w czasie wakacji rozwiązywać zadania matematyczne, określoną ich ilość; wtedy będę mogła ubiegać się o ocenę bardzo dobrą z tego przedmiotu. Babcia z niespożytą energią przez kilka dni zaganiała mnie do nauki, świetnie orientując się w temacie zadań, choć przecież była nauczycielką geografii, a nie matematyki. W liści napisanym przez nią do mnie znalazłam znamienny dla niej cytat hasła pozytywistów: „bo nie popchną tego wstecz ani pochłoną fale, kto umie choćby jedną rzecz, lecz umie doskonale”. Zimą, nie mając pracy w ogrodzie, robiła ogromne ilości pierogów ruskich, które potem – jak to dziadzio mawiał – jedli dniami i nocami.

Czasami dziadzio pakował pierogi i złocisty, dwukrotnie przełożony konfiturą różaną piernik do dużego pudła, owijał papierem, wiązał sznurkiem i wysyłał do nas tę paczkę pocztą. W dzisiejszych czasach rzecz chyba nie do pomyślenia. Zapytałam kiedyś dziadka, czemu zadają sobie tyle trudu, żeby te pierogi wysłać, a on odpowiedział, że to jest wyraz ich miłości do nas… Podobnie było z subskrypcją trzynastotomowej encyklopedii powszechnej, którą wykupił dla nas i przyjeżdżał pociągiem z każdym nowo wydanym tomem w jednej, a paczką z pierogami w drugiej ręce. Patrzę na zdjęcie dziadka z czasów młodości – wysoki, nieprawdopodobnie przystojny mężczyzna o spokojnym, jasnym spojrzeniu. Ubrany w pumpy, dzięki nim łatwiej mu było jeździć na rowerze. Pamiętam jak kiedyś poczuł się urażony gdy – jeszcze jako dziewczynka – zobaczywszy to zdjęcie, zawołałam, że „dziadzio kiedyś chodził w spódnicy!”. „W spódnicy nigdy nie chodziłem”– odparł z godnością. We Lwowie na spacerze z babcią i jej ojcem Szczepanem Lewkowiczem; babcia w czarnej koronkowej sukience i w białym kapeluszu, dziadek przytrzymuje ją za łokieć. Przeczytałam gdzieś kiedyś, że ten gest oznacza przekaz – „będę cię wspierał”. Tak, wspierali się wzajemnie choć właściwie nie wiadomo, kto kogo bardziej…

 

Ze wspomnień mojej mamy

…ojciec w r.1939 brał udział w kampanii wrześniowej jako adiutant 20 Pułku Legionów. W listopadzie tego roku aresztowano go wraz z innymi nauczycielami. Przebywali w areszcie w Nisku, potem w Rzeszowie. Wówczas postanowili kierować tajnym nauczaniem. Po zwolnieniu, z końcem listopada ojciec pracował oficjalnie w szkole podstawowej, w której wolno było realizować minimalny program – liczenie i pisanie. Wbrew tym ograniczeniom nauczyciele starali się przekazywać uczniom jak najwięcej wiedzy.

W domu odbywało się tajne nauczanie, zaczęło się już w 39 r. początkowo na ulicy Urzędniczej, potem w mieszkaniu na ulicy Majsterskiej, gdzie wysiedlili nas Niemcy, rekwirując część dobytku. Pamiętam, że drzwiczki w piecach były otwarte, a ruszt przykryty chrustem. Jeśli pojawiło się podejrzenie obecności osoby postronnej – do pieca wrzucało się zeszyty i podręczniki a na stole pojawiały się klocki i zabawki. Opłata za nauczanie była symboliczna lub w ogóle obywało się bez niej. Żyliśmy w nędzy, ale myślę, że tak żyło 70% społeczeństwa. Utkwiła mi w pamięci wigilia w 1943 roku – nie było nic do jedzenia prócz ziemniaków, szyszki nie ogrzały mieszkania, na stole stała gałąź sosny bez przybrania.

Ojciec pracował w podziemiu w konspiracji wojskowej AK i jako łącznik Rochu. Wraz z innymi organizował akcje pomocy dla młodzieży, ochronę przed wywiezieniem do Niemiec (dr Szurek wystawiał fikcyjne zaświadczenia o chorobie), pomoc dla ukrywających się. Prowadzono również rozpoznanie przemysłu zbrojeniowego Rzeszy. W domu rodziców bywali i nocowali różni ludzie; nam, dzieciom tłumaczono, że to wysiedleńcy. Ojca często nie było w domu, przynoszono i wynoszono paczki, wyrabiano pieczątki z gumek i ziemniaków – co wtedy uważałam za zabawę. W domu uczono nas patriotyzmu i historii Polski (…) Do dziś znam na pamięć wszystkie pieśni powstańcze i legionowe. Uczono nas tolerancji wobec rasy, wyznania i pochodzenia, poprawnej polszczyzny, nawet teraz nie użyję słowa „kartofle” czy „szykować”. Znajoma zabrała mnie do kina na mój pierwszy w życiu film – nic z niego nie pamiętam. Po powrocie pierwszy raz widziałam ojca rozgniewanego – dochód z biletów szedł na armię niemiecką a napisy na murach głosiły „tylko świnie siedzą w kinie”.

W domu były organizowane akcje pomocy więźniom. Na oleju smażono cebulę, nasączano kromki chleba, suszono i takie suchary wysyłano do więzienia w Tarnowie i obozu w Oświęcimiu (przebywał tam mój wujek Michał Mika). Ojciec pisał listy w języku niemieckim żonom więźniów. Pamiętam panią Komanową, która przyniosła pakunek z zakrwawioną bielizną i zawiadomieniem o śmierci męża na zapalenie płuc (…)

W naszym mieszkaniu odbywały się lekcje angielskiego, przychodził dr Szurek i ks. Skoczyński.

W czasie wojny jeden raz otrzymaliśmy paczkę rodzynek i sardynki. Przesłał je do Warszawy przez neutralną Lizbonę brat matki Bronisław Lewkowicz pseudonim „Kurs”, który był lotnikiem w Anglii, potem z formacji cichociemnych został zrzucony do Polski, gdzie walczył w partyzantce; został zestrzelony z konia i zginął w Gielniowie koło Przysuchy w walce z Niemcami. Jest tam szkoła jego imienia.

W maju 1944 w nocy obudziły nas krzyki po polsku i niemiecku. Drzwi wyjściowe nie były zamknięte. Szef stalowowolskiego gestapo Zimmermann (syn osadnika spod Mielca), w lśniących butach z cholewami sznurowanymi aż po kolano krzyczał, że nie zamknięto drzwi, bo spodziewamy się powrotu ojca, którego nie zastali. Ustawiono nas pod ścianą, ręce w górę, zaczęła się rewizja. Dwóch żołnierzy wyrzuciło z szaf i półek wszystko na podłogę. W pewnej chwili skierowali na nas karabiny – Zimmermann znalazł latarkę o nietypowym kształcie – myślał, że to broń. Wczesnym rankiem opuścili mieszkanie kompletnie zdemolowane, aresztując mamę i zbierając szereg rzeczy, m.in. maszynę do pisania. Tego dnia zabrali nas znajomi – mnie państwo Cywińscy. Do mieszkania wchodzili różni ludzie, zginęło szereg rzeczy. Kiedy wypuszczono mamę, zabrała na furmankę pozostały dobytek i przeniosła się do szkoły w Pławie, gdzie mieszkałyśmy w klasie szkolnej. Była straszna nędza, buty-drewniaki rozleciały się, chodziłyśmy boso. Jadłyśmy mąkę – ziarna mielone na żarnach, z wodą, czasem jajko. Ojca, kiedy wracał do domu, uprzedzono na stacji (chyba w Przeworsku), że czeka na niego gestapo. Nie wrócił, ukrywał się w okolicy Grudnej, w kontaktach z partyzantką, brał udział w akcji „Burza”. Kiedy wkroczyli Rosjanie, wróciłyśmy do naszego starego mieszkania na Urzędniczej. Ponieważ trwały walki przebywałyśmy w schronie chyba przez 2 doby. W tym czasie do pokoju wpadły odłamki niszcząc część ściany i mebli (…) W domu były same kobiety, często wpadali więc czerwonoarmiści żądając spirytusu, grożąc bronią. Z rozbitych magazynów niemieckich ludzie wynosili żywność, nam mama zabroniła. Ktoś przyszedł po mamę – poszła do siedziby gestapo, żeby odebrać skonfiskowane rzeczy. Było tam kilkanaście maszyn do pisania – mama wróciła z pustymi rękoma bo naszej nie było – inni brali jak popadło. W końcu sierpnia usłyszałam pukanie do okna – stał tam tato.

Rodzice rzucili się w wir pracy, trzeba było zorganizować szkolnictwo od nowa, nie było podręczników, sprzętu itp.

Do mieszkania dokwaterowano nam pułkownika rosyjskiego z kochanką Ziną. On był starej daty, zachowywał się przyzwoicie, ona modliła się do Stalina, a za najpiękniejszy kolor świata uważała czerwień. Kiedyś zabrała mnie do auta – jechała z szoferem szukać żywności. Była zima, mróz;

utknęliśmy gdzieś w polu, auto zgasło. „Módl się do tego waszego Boga – żebyśmy nie zamarzli”.

Potem zamieszkał u nas major – ten szalał co noc, wódka, kobiety… Kiedy poszedł na Berlin, przed wyjazdem przeprosił – mówił, że głuszy żal – żona w Rosji została kochanką Niemca.

W Stalowej zaczęło kwitnąć życie kulturalne– koncerty, przedstawienia. Pamiętam koncert pieśni partyzanckich, przy pieśni „Rozszumiały się wierzby płaczące” – sala płakała. Pamiętam” Dziady” wystawione przez uczniów gimnazjum.

Nagle jednak stało się jasne, że coś było nie tak. Zaczęli znikać ludzie. Pan Dziubiński – przyjaciel rodziny malował portret mojej siostry. Zostało jeszcze namalowanie dłoni – znikł bez śladu. O jego losie dowiedziałam się wiele lat później.

W domu bywało mnóstwo ludzi znanych i nieznanych, mnie jednak interesowały wtedy zabawy. Pamiętam tylko, że przed wyborami na 3 x tak do tornistra ładowano mi ulotki z odmienną treścią i kazano polami nieść do Pława, niestety nie pamiętam do kogo.

Przed wyborami aresztowano kilkanaście osób, w tym ojca i jak pamiętam dra Szurka. Wywieziono ich do więzienia w Rzeszowie, po kilku dniach zwolniono. Ludzie, którzy u nas bywali, byli zatroskani, mówili ściszonymi głosami. W październiku 1947 ojciec się zmienił. Po latach mówił, że wiedział że go aresztują, organizacja proponowała mu ucieczkę za granicę, bez rodziny, nie wybrał tej drogi. 30 października była u nas pani Łukowska, kierowniczka biblioteki, omawiali sprawy dotyczące jej reaktywowania. Zapukało dwóch panów, wyprosili p. Łukowską i rozmawiali z tatą. Po chwili wyprowadzili go, mama chciała dać mu szalik – „nie potrzeba, zaraz wróci”. Wrócił po czterech latach.

Trzymano go w areszcie w Nisku, z rodziną nikt nie chciał rozmawiać. Do matki zgłosił się pracownik UB, który powiedział, że za określoną kwotę załatwi zwolnienie. Nie pamiętam wysokości sumy, część zebrała mama sprzedając, co się dało. Pieniądze wziął i na tym się skończyło. Po powrocie ojca spotykali się na ulicy – spuszczał głowę.

Dzieci ze szkoły za inspiracją rodziców napisały prośbę do Bieruta o uwolnienie kierownika. Odpowiedzi nie było. Ówczesnym ministrem oświaty był Stanisław Skrzeszewski, który studiował w Instytucie Nauczycielskim z tatą, mieli wspólne zdjęcie. Zaopatrzona w to zdjęcie siostra pojechała do Warszawy i jakoś do niego dotarła. Zdjęcie zabrał, mówiąc, że nie zna tego „osobnika”.

W areszcie w Nisku ojciec zachorował, prowadzono go do szpitala na zastrzyki. Tam godzinami wyczekiwałyśmy z siostrą, wartownik prowadzący ojca nas odpychał ale parę słów udało się zamienić.

Proces grupy odbywał się w Rzeszowie, w czerwcu 1948 r. Byłam na nim, tłum rodzin płaczących, więźniowie popychani kolbami. Stali na baczność. Lekarz weterynarii, pan Śmiałowski, kaleka bez nóg, stał o kulach. Potem upychanie ich do ciężarówek.

Wyrok wydano 30.06.1948 r. Pierwszy okres kary odbywał się we Wronkach. Jeden raz pozwolono nam, córkom, na widzenie, które trwało 5 minut, matce nie pozwolono. Czekałyśmy kilkanaście godzin, do ostatniej chwili niepewne czy nas wpuszczą.

Po latach w Hajduszoboszlo na Węgrzech spotkałam pana, który dowiedział się, że jestem ze Stalowej Woli. Zapytał o prof. Górskiego, z którym siedział w jednej celi. Powiedział, że swoje zdrowie psychiczne zawdzięcza mojemu ojcu – w celi prowadził on wykłady z historii i literatury, a robił to tak ciekawie, że zapominali o ponurej rzeczywistości.

Po Wronkach znalazł się w obozie pracy w Potulicach. Tam pracowali przy zbiorze ogórków; zachorował na nieżyt jelit, ratował się spalonymi skórkami chleba. Z tego obozu uciekł więzień, w związku z tym innych przeniesiono do więzień o zaostrzonym rygorze. Ojciec znalazł się w Strzelcach Opolskich. Wcześniej raz na 4 miesiące przyjmowano paczki dla więźniów, o określonej zawartości. Ze Strzelec wrócono paczkę, nie można się było dowiedzieć czy żyje, czy nie. To trwało kilka miesięcy.

Więźniów głodzono i bito. Paznokcie były grubości bibułki, wypadały włosy i zęby. Podobno lekarz więzienny, który miał jakąś pozycję, zagroził, że nagłośni sprawę w radio Wolna Europa, zmniejszono więc rygor. Nie znam tych spraw dokładnie, w owych czasach rodzice nie chcieli dodatkowo nas stresować; byłyśmy i tak obciążone psychicznie. Siostrze, po świetnie zdanym egzaminie na Politechnikę Gdańską powiedziano, że nigdy na studia się nie dostanie.

Po powrocie ojcu nie pozwolono wrócić do zawodu. Przez dłuższy czas oprawiał książki do biblioteki, naprawiał maszyny do pisania. Potem przyjęto go do pracy w przedsiębiorstwie budowlanym jako robotnika, potem w elektrowni w zaopatrzeniu. Cały czas był inwigilowany przez biuro B wydz. IX WU w Rzeszowie. Po roku 1956 rozpoczął studia psychologiczne na UW i otrzymał tytuł magistra, równocześnie pracował w Liceum dla Pracujących. Po ukończeniu studiów pracował w Poradni Psychologicznej, m.in. prowadził badania młodzieży do kwalifikacji na studia. Po pewnym czasie zarzucono mu, że preferuje młodzież pochodzenia inteligenckiego a nie chłopsko-robotniczą. Nie były to zarzuty oficjalne, ale w tych czasach to wystarczyło, by zwolnić człowieka. Następnie dojeżdżał codziennie do Rzeszowa – pracował w Poradni Psychologicznej dla kierowców aż do emerytury w 1972 r.

W czasach przełomu lat 80. ojciec publikował teksty historyczne w biuletynach Regionu Sandomierskiego NSZZ „Solidarność”. Był prezesem Klubu Inteligencji Katolickiej i inicjatorem zorganizowania w Stalowej Woli Filii KUL-u. Prowadził wykłady i spotkania o dziejach Polski jak również o konspiracji w czasie II wojny światowej, organizował ruch kombatantów AK. Dokumenty, które opracowywał, zostały zabrane przez SB w 3 lub 4 dniu stanu wojennego.

Zawsze pomagał ludziom. Przychodzili z prośbami o tłumaczenia językowe, pisanie podań, poprawę prac magisterskich. Współpracował z PAN, często przyjeżdżali dziennikarze i ludzie opracowujący historię konspiracji. Czynił to całkowicie bezinteresownie. Był ciężko chory – skutki niedożywienia i pobicia, ale nigdy nie narzekał, ufał ludziom, czasem bezpodstawnie.

Sołżenicyn napisał, chyba w „Archipelagu Gułag” – biedni są więźniowie, ale również, a może bardziej przeżywają też koszmar ich żony, które prześladowane muszą zapewnić byt dzieciom. Matka moja musiała uważać na każde wypowiedziane słowo, pracowała więcej niż inni, bojąc się zwolnienia. Jak wynika z akt IPN – po powrocie z więzienia był inwigilowany, jak się okazało przez bliskich mu ludzi. Rodzice żyli bardzo zgodnie, nigdy nie podnosili głosu, choć mama zarzucała ojcu bujanie w obłokach i nadmierną ufność (…).

 

A później…

Młodsza siostra mojej mamy, Zosia – tak ją nazywaliśmy, opowiadała, że po powrocie z więzienia dziadek nie był w stanie usiąść przy stole; długie godziny spędzał siedząc przy ścianie na kuchennej podłodze. Wiele opowiadał o swoich przeżyciach wojennych, ale ja niewiele z tego zapamiętałam, interesowały mnie inne sprawy, a nie okropna i zamierzchła przeszłość – tak wtedy o tym myślałam. Chętnie teraz cofnęłabym czas, żeby wrócić do tych chwil i zaczerpnąć mądrości życiowej od niego. Pamiętam historię o jakiejś nocy w więzieniu – wypędzili wszystkich więźniów z ich cel, bicie kolbami karabinów, ręce do góry – i nastąpiło czekanie nie wiadomo na co… Jakiś młody człowiek nie wytrzymał napięcia i zaczął okropnie krzyczeć i szlochać…. Starszy człowiek, jakiś spracowany rolnik przysunął się do dziadka i powiedział szeptem – „no popatrz, jaki on głupi, i po co on to robi? Czy on co dobrego osiągnie w ten sposób?….” Opowiadał też o tym, jak życie uratowała mu codzienna garstka słonecznika, którą udawało mu się po kryjomu zjeść w trakcie łuskania pestek do produkcji oleju, przy której to pracy był zatrudniony. Niczego więcej nie pamiętam. Czasami dziadek wyłączał się z otaczającej go rzeczywistości, patrzył gdzieś głęboko w siebie, w jakieś ukryte wspomnienia, twarz miał stężałą od bólu i powoli, dobitnie cedził słowa, zawsze te same – „szuja, szubrawiec, szumowina…” Przerażało mnie to. Było w nim jakieś cierpienie, z którym mu było chwilami trudno żyć.

Czasami jego złość była zupełnie irracjonalna. Po przeczytaniu jakiegoś kryminału (rzadko, ale zdarzało mu się też taką literaturę czytać) – wykazywał mi, czarno na białym, oczywiste błędy, jakie popełnił autor przy konstrukcji akcji powieści, sugerując, że taka książka w ogóle nie powinna była powstać. „To po co czytasz to, dziadziu?”– zapytałam kiedyś. „Aaa, żeby się irytować…” – odpowiedział. Ale na pewno o wiele więcej było w nim pogody ducha, którą emanował, szczególnie w trudnych sytuacjach; pamiętam wiele jego żartów i dowcipów. W jednym z listów do mnie znalazłam próbkę jego humoru – „mama z Tomkiem byli na grzybach koło Niska, przynieśli dość dużo, a zbierali prawidłowo, ponieważ ja po nich żyję i poza zakłóceniami w piśmie i świadomości nie spostrzegam żadnych innych złych objawów – tylko wzmożony apetyt”. Już w mocno podeszłym wieku zrobił prawo jazdy i na swojego inwalidzkiego malucha nie mówił inaczej jak gablota marki „Gigant”.

Któregoś ranka, było to chyba w późnych latach osiemdziesiątych, babcia, uroczyście ubrana, przyszła do naszego domu z garnkiem rosołu, pamiętam do dziś pływającą na wierzchu przypaloną cebulę. Nasze domy były do siebie przytulone więc nie miała długiej drogi do pokonania. „Ewuniu, niech ten rosół gotuje się na wolnym ogniu, my z dziadziem wychodzimy w ważnej sprawie”. Wrócili za kilka godzin i uroczyście wręczyli mi odznaczenia, które przed chwilą otrzymali – dziadzio – order „Polonia Restituta”; babcia – medal Komisji Edukacji Narodowej. Niestety, zostały oba ukradzione podczas włamania do mojego domu kilka lat temu. Bardzo żałuję, że wcześniej nie oddałam ich do muzeum stalowowolskiego; ale nie mogłam wiedzieć, że tak się stanie, a chciałam, żeby wnuki miały pamiątki po pradziadkach.

Jeszcze jedno zdjęcie. Moja mama ze starszą siostrą Anną, śliczne; obie w białych sukienkach pierwszokomunijnych, krótkich, ozdobionych na brzegach haftem; na głowach warkoczyki z białymi kokardkami. Pomiędzy nimi siedzi dumny ojciec, obejmuje je i mocno przyciska do siebie. Dziadzio nie był religijny, choć znak krzyża przed jedzeniem kreślił zawsze na sercu. Ale to u niego czytywałam „Tygodnik Powszechny”, który był wówczas jedynym, trudno dostępnym zresztą źródłem tekstów związanych z wiarą; a pierwszą w życiu Biblię dostałam od niego. Po śmierci córki Zofii poszedł do spowiedzi; pamiętam, że babcia powiedziała wtedy do mnie, że widocznie śmierć Zosi była potrzebna, aby to się stało.

Pisał do mnie: „Ktoś, daleki i bliski, Niepoznawalny, stworzył świat, a w nim cierpienie i radość i nadzieję. A człowiekowi dał część swojej mocy i rozum do działania”.

W jego ostatnim liście do mnie, z roku 1983 znajduję kilka fragmentów, którymi chciałabym się podzielić: „…nie ma nigdy sytuacji bez wyjścia – zawsze jest przynajmniej jeden element pozytywny, trzeba go odnaleźć, przyjąć jako regułę działania i skierować wszystkie siły na jego realizację. I wtedy trudności się same kruszą, moc wewnętrzna wzrasta, ciałem staje się cel”.

„W surowe żelazo bije młot, ciosy zamieniają je w szlachetną stal”.

I jeszcze dopisek na dole listu: „…nie mam łatwych dni, ale mam źródło wody czystej – zawsze nadzieję”…

Ewa Maria Pawlik-Niesytto

Zobacz też inne znane osoby ze Stalowej Woli

Wpisz tutaj to czego szukaj i naciśnij Enter